Blog

AntropocenKatastrofa, której nie widać.
don't look up

Katastrofa, której nie widać.

                                                                                                                                                                                                                                                                                                 Joanna Sarnecka

 

Film „Don’t look up” (polski tytuł:„Nie patrz w górę”) w reżyserii Adama McKay, zrobił w ostatnim czasie prawdziwą furorę. Przez media społecznościowe przetoczyła się fala osobistych recenzji, słów uznania dla twórców, ale też tożsamościowych deklaracji oraz stwierdzeń, że jest dokładnie tak, jak nam to pokazano w filmie – lada moment nadejdzie wielka apokalipsa, a my bawimy się w najlepsze.

 

​I los tak chciał, że faktycznie kometa mija ziemię. Zagrożenie z katastroficznego filmu urealnia się, choć – w kontekście mijającej nas komety – wciąż jesteśmy bezpieczni. Ale co z apokalipsą? Czy podobnie, jak to niebieskie ciało, ominie nas i pozwoli bawić się dalej? Czym jest owa rozpędzona kometa z filmu? Skąd popularność tej historii i tak szeroki rezonans jej przesłania? Czy to będzie przełom, który sprawi, że opamiętamy się i jak do Canossy powrócimy do racjonalności, na nowo ufając nauce? Spróbujmy odpowiedzieć sobie na te pytania.

 

Straszne i piękne

 

​Pędząca w kierunku ziemi kometa to oczywiście obraz totalnego zagrożenia i nadchodzącej zagłady. Apokaliptyczne wizje od dobrych kilku lat zdominowały wyobraźnię tubylców późnego kapitalizmu, choć w filmach nie od dziś stanowią powracający motyw. Może po prostu lubimy się bać, by potem wrócić do naszej bezpiecznej, przytulnej rzeczywistości i cieszyć się nią jeszcze bardziej.

 

​Jeśli uznać, że popkultura to rodzaj projekcji zbiorowej wyobraźni i jeżeli za tą wyobraźnią podążyć, to dojść można dojść wniosku, że być może przeczuwamy już nadchodzący koniec świata rozpędzonej konsumpcji, eksploatacji, komercji, polityki odległej jak daleka galaktyka od potrzeb zwykłych ludzi i doskonale wypracowanych strategii ucieczkowych od problemów, które na horyzoncie. W pewnym sensie wszyscy dobrze wiemy, że ta sprężyna potrzeb nie może być nakręcana w nieskończoność i kiedyś dojdziemy do ściany. Oczywiście to nie musi oznaczać totalnej katastrofy, a po prostu głęboką zmianę, przebudowę, przeorganizowanie świata, w którym żyjemy i dostosowanie się do nowych zjawisk, potrzeb, ot choćby do zmian klimatu i wszystkiego, co się z tym wiąże. Niemniej, choć obiektywnie może wcale nie chodzić o koniec świata, ze środka kapitalistycznej perspektywy, z serca tego paradygmatu, tym właśnie, najwyraźniej, jest ta nieuchronna i przeczuwana zmiana. To koniec takiego świata, jaki znamy. Jeśli więc chodzi o to nieuchwytne, ale powszechne poczucie schyłkowości, film „Nie patrz w górę” nie wydaje się specjalnie odkrywczy. Jak to w popkulturowych wizjach, stanowi rodzaj mitycznej opowieści o kosmicznej sprawiedliwości wobec zepsutego świata.

 

Poddany krytyce zdegenerowany świat polityki, mediów i ogłupiałych mas – bo tak właśnie bezosobowo pokazani się ludzie – tak zwana większość, został przedstawiony w filmie karykaturalnie, co – trzeba przyznać – nadaje pewnej lekkości tej mrocznej wizji. Możemy patrzeć na apokalipsę i przy tym całkiem dobrze się bawić a nawet śmiać np. obserwując aktorskie popisy Meryl Streep w roli, bądź co bądź, diabolicznej prezydentki. Czegóż więcej chcieć. Ten pakiet emocji: śmiech i strach – to zawsze sprawdzająca się w komercyjnym kinie mikstura. Wszak od zawsze lubimy się bać. Oczywiście zabieg ten  upraszcza i banalizuje zarysowane problemy i społeczne patologie. Z drugiej strony jednak ten komizm ma w sobie coś z karnawałowej błazenady, a koniec świata to adekwatne miejsce na tego typu wspólny, rytualny śmiech, do tego zafundowany nam na styku 2021 i 2022 roku, więc w tym świątecznym –międzyczasie, kiedy kończy się stary i zaczyna nowy cykl. Może też śmiech rozbija barierę naszej świadomości wzbraniającej się naturalnie przed widmem nieuchronnego końca? Wiadomo bowiem, np. w kontekście katastrofy klimatycznej, że straszenie, nawet jeśli jest jak najbardziej adekwatne do sytuacji i nie nadmiarowe, nie przynosi pożądanych rezultatów. Wyparcie staje się drogą ucieczki przed tym, czego nie da się udźwignąć. Może więc film i jego popkulturowa, stosunkowo lekka formuła przekazu istotnych treści i całkiem trafnie zdiagnozowanych problemów, to rodzaj pedagogiki pauperum, próby masowej edukacji?

 

Kometa i alternatywne zakończenia

 

​Twórcy filmu w obrazie rozpędzonej komety z pewnością chcieli ująć najistotniejsze problemy, z którymi przychodzi dziś nam się mierzyć. Jednym z nich jest katastrofa klimatyczna. Można powiedzieć, że w pewnym sensie im się to udało, każdy z pewnością znajdzie tam ten problem, który najbardziej doskwiera mu w otaczającej rzeczywistości społecznej, politycznej, czy kulturowej. Jest jednak zasadnicza różnica między zbliżaniem się realnej katastrofy, a rozpędzoną kometą. Otóż w rzeczywistości mamy do czynienia ze złożonymi procesami, które się toczą, powoli, dzień po dniu. Zmiany są niezauważalne i łatwo zanegować problem ot, np. widząc śnieg zimą, pomylić pogodę z klimatem i już mieć dowód, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Do tego procesy te są złożone, współwystępują, oddziałują na siebie wzajemnie, mają reperkusje w rejonach mniej dla nas widocznych (kraje globalnego południa poza turystycznymi szlakami). To jest zupełnie inna sytuacja, która przypomina raczej gotowanie żaby niż rozpędzoną kometę. I jest to jeden z problemów, z którymi muszą mierzyć się naukowcy i naukowczynie oraz aktywiści i aktywistki bijący na alarm w kwestiach zagrożeń. Procesów tych czasem nie widać gołym okiem, to nie będzie spektakularne show, ale doświadczenie z gruntu inne, ciężkie, codzienne, wywołujące powolne zmiany społecznych nastrojów, ot choćby w związku z nasilającymi się migracjami. I to jest wciąż dobry czas, żeby przemyśleć i zmieniać rzeczywistość, ale po co,skoro na niebie wciąż nie widać komety?

 

​Mam więc wątpliwości, czy masowe zainteresowanie filmem ma coś wspólnego ze świadomością konieczności podjęcia gruntownej refleksji nad stanem świata, środowiska, klimatu, relacji międzyludzkich, rozwiązań polityczno-gospodarczych i zabrania się do roboty w kwestiach tych narastających powoli problemów, czy faktycznie – zgodnie zresztą z fabułą filmu – jesteśmy raczej skłonni do działania jedynie reaktywnie – widząc już na własne oczy nadlatującą kometę, czyli wtedy, kiedy jest już zdecydowanie za późno?

 

Czy świat istnieje naprawdę?

 

Film z pewnością próbuje nas przekonać do powrotu do racjonalności, z którą dziś bywa krucho. Główni i pozytywni zarazem bohaterowie to przedstawiciele świata nauki: profesor i jego doktorantka. Owszem, nie są doskonali, błądzą, ranią i bywają ranieni, ale niezależnie od wszystkiego, także wobec oporu otaczającego świata, trzymają się nauki – tej bazy, jedynego pewnika w dziwnej, skomplikowanej rzeczywistości. Sposób, w jaki pokazano postaci naukowców, można powiedzieć, nie odbiega od stereotypu: odklejeni socjopaci, którzy dopiero w kontakcie z „prawdziwym” światem (czytaj: komercją, słabej jakości mediami, popularnością w internetach), uczą się komunikacji, budowania wizerunku, choć to nowe dla nich i obce środowisko, raz po raz wciąga ich w tarapaty. Mimo to właśnie bezpośrednie, odważne zanurzenie w złym, zepsutym świecie, im samym, jako bohaterom, przynosi przemianę i rozwój.

 

Rozpoznany przez twórców filmu problem narastającego irracjonalizmu to zjawisko złożone. Niestety nie mam złudzeń. Internetowe deklaracje wszystkich, którzy film obejrzeli i poczuli się poruszeni przekazem, to znów domykanie bańki, w której wszyscy się zgadzamy. Słowem, przynależąc do fanów „Don’t look up” prawdopodobnie znów zostaliśmy skutecznie ujęci w targetową ramę, plemię, a lajk dla filmu jest lajkiem tożsamościowym, który jedynie utwierdza nas w utrwalonych przekonaniach, a nieprzekonanych z pewnością nie poruszy i nie zmotywuje do zmian. Jednym słowem film, który wydaje się niemal zarzewiem masowego ruchu społecznego, daje tylko powierzchowną otuchę, która nie powoduje w nas żadnej nowej myśli, nic, czego byśmy już wcześniej nie wiedzieli. My, w bańce przekonanych. A oni – bo niestety w spolaryzowanym świecie tak rozkładają się siły- nadal będą wątpić, stosować czapki z folii aluminiowej i słuchać dziwacznych guru z internetu. Co więcej, niektórzy z tych tak zwanych onych, zastanawiają się, czy ten świat w ogóle istnieje naprawdę. Może jest jedynie iluzją, projekcją naszego umysłu, a faktycznie istnieje tylko wielkie, nieskończone ja? Tak, rozdźwięk światopoglądowy jest spory i pytanie zasadnicze wydaje się dziś dotyczyć nie tyle tego, czy zabije nas kometa, czy może zagłada nie nastąpi, ale jak znaleźć wspólny mianownik, w którym – jak niegdyś – będzie można się spotkać, pomimo różnic, zasiąść do wspólnego stołu – jak w finałowej scenie – ale nie tylko z tymi, którzy się zgadzają i są w rodzinie lub jej okolicach. I takiej wizji w filmie nie widzę, a byłaby ona faktyczną i potrzebną innowacją.

 

Niektórzy mówią, że kryzys klimatyczny to kryzys wyobraźni. I coś w tym jest. „Nie patrz w górę” nie proponuje nam nic nowego, poza tym, co już wiemy. Nie buduje żadnej śmiałej wizji, nie proponuje rozwiązań np. związanych z dostosowywaniem się do nieuchronnych zmian. Nie budzi nadziei. Nadal tkwimy w antropocenicznym marazmie – jak określiła ten deficyt energii prof. Ewa Bińczyk – i ów marazm dotknął on także wyobraźni twórców filmu. Po pełnym emocji seansie, wracamy do tego, co zwykle. A kometa powoli, z oddali, ale jednak posuwa się naprzód.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Back To Top
a

Display your work in a bold & confident manner. Sometimes it’s easy for your creativity to stand out from the crowd.

Social